Słoneczna pogoda, niepowtarzalne okoliczności przyrody, nowo zakupione ciuchy do biegania po kryjomu wetknięte do auta… Oto mój idealny plan, by sobie pobiegać w czasie wyjazdu w góry na ferie zimowe. Trzeba „tylko” znaleźć nieoblodzone podłoże, a to, że z różnicą poziomów – no bez przesady, co za problem. Wydawało mi się, że mam już troszkę kondycji. No właśnie: i wydawało i troszkę…
Początek był świetny, rasowe ciuchy, ciemne okularki skupiały wzrok mijanych ludzi z nartami i w ciężkich butach… (ależ jestem pusty). Cudownie! Cudownie bo z górki! Po trzech kilometrach szczęścia droga zmieniła swój kierunek. Pod górę… gdyby nie to, szczęście by trwało. Gdyby nie to, nie czułbym każdych 10 metrów, a każdy kolejny oddech nie wołałby głośnym świstem: stoooop.
Czas postu, czas refleksji, czas uświadomienia sobie swojej pychy. Pycha kochani, pycha wychodziła ze mnie każdym porem, a postój taksówek obiecywał zbawienie, czyli koniec mojego prawie idealnego planu. I mówię Wam, że gdyby nie pewna reklama stojąca tuż obok … Reklama ultramaratonu. Wówczas uświadomiłem sobie, że jestem kompletnym amatorem, nawet mniej niż amatorem. Bo jeśli taki bieg jest dla amatorów, to kim ja jestem, Droga Redakcjo?
Zapominając o wspaniałych widokach z trasy górskiej (póki pot nie zalał mi oczu) chciałbym zakończyć list taką oto błyskotliwą myślą: płaskie jest piękne! Mowa tu oczywiście o ukształtowaniu terenu, bo o płaskim brzuchu pogadamy kiedy indziej.
Pozdrowienia
Roman